Rozmowa z Małgosią i Mirkiem Kondrackimi, małżonkami i rodzicami, o wymagającej codzienności, która dzięki przeciwnościom jest piękną, prawdziwą i dającą wzrost.
Srebrny jubileusz to taki półmetek, gdzie mądrość już jest, a ciało jeszcze sprawne. To chyba najciekawszy moment w życiu?
Nie do końca. My cały czas uczymy się naszego małżeństwa, fascynujemy się nim, nieustannie poznajemy się, ciągle odkrywamy piękno naszego związku, nasze wzajemne piękno. Pomimo trudności idziemy do przodu.
Czy miłość musi być czymś wymagającym?
U początków naszego związku miłość postrzegaliśmy zupełnie inaczej. Bardziej w kontekście fizycznej bliskości, cielesności, zmysłowości, uczuciowości, niż wzajemnego oddawania siebie, wzajemnego ofiarowywania siebie. Teraz już wiemy, że miłość jest czymś szalenie trudnym, a zarazem czymś niezwykle pięknym i fascynującym. Miłości człowiek uczy się w zasadzie aż do samej śmierci. To wyobrażenie o miłości ciągle zderza się z rzeczywistością. I z tym różnie u nas bywało: wiele trudności, przeszkód i barykad, a czasami wręcz zamurowywania się we własnym ego. Pioruny waliły, morze naszego życia czarniało, ale my przetrwaliśmy. Ja jako mąż Małgosi mogę o tym szczególnie powiedzieć. Mimo wszystko, budowanie miłości zawsze było, jest i będzie dla nas cudem. Dzisiaj już wiemy, że bez wsparcia zewnętrznego i bez powiedzenia Bogu TAK nie byłoby to wykonalne. A zatem w definicję miłości trzeba wpisać słowo „wymagająca”, bo tylko wtedy jest ona prawdziwa, jest miłością.

Miłość w małżeństwie zakłada męża i żonę. Związek ten pobłogosławiony przez Boga w sakramencie otrzymuje konkretny ładunek wsparcia nadprzyrodzonego i realizuje się w codzienności. Co cementowało Wasze małżeństwo?
Proste sprawy: codzienność bycia ze sobą, wytrwała obecność, nieuciekanie. Różnie z tym było i zapewne różnie jeszcze będzie, ale na tu i teraz myślę, że istotą jest BYCIE z drugą osobą. Staranie się o zrozumienie drugiej osoby w kontekście samego siebie, ale nie skupiając się na sobie. Komunikowanie z wielkim szacunkiem stanu tego, czego się doświadcza, co boli, rodzi nieprzyjemne uczucia. Traktowanie siebie nawzajem w wielkiej wolności. Docenianie różnorodności: ja bardziej zdecydowany z perspektywy wymagającego ojcostwa, a moja małżonka patrząca bardziej sercem, mniej rozumem. A zatem wracam do stwierdzenia „BYCIE ze sobą pośród codzienności”: tej „tygodniowej” i tej świątecznej, tej związanej z obowiązkami i tej wakacyjnej. A tak konkretnie, pośród codzienności nasze małżeństwo cementowała osobista praca nad sobą, ale też wypracowywanie wspólnych stanowisk − współpraca we wspólnych decyzjach, ale niewymuszanie na drugiej osobie natychmiastowej decyzji. A zatem ciągła praca nad cierpliwością. Ja jestem wybuchowy raptus i czasami z tą cierpliwością bywa różnie. Często moje porażki i niepowodzenia głównie na gruncie bycia rodzicem i ojcem przerzucałem na moją żonę. Skutki były opłakane: zdenerwowanie, narzucanie swojego stylu myślenia. Nie była to komfortowa sytuacja dla mnie, byłam zła, irytowałam się, byłam po prostu wkurzona… Zamykałam się w sobie. To, co mówiłam, nie docierało do Mirka. Były ciche dni…
Kiedy zrozumieliście, że należy zmienić podejście, że trzeba przekuwać te sytuacje na dobro?
Wtedy, kiedy życiowe problemy po prostu zaczęły nas przerastać. Wcześniej rozwiązywaliśmy je po swojemu, z osobna w klimacie egoizmu i pychy. Wszystko jednak zaczęło się błyskawicznie zmieniać, kiedy dowiedzieliśmy się, że nasz syn jest uzależniony od narkotyków. Przygotowaniem pod zmianę myślenia była też wcześniejsza sytuacja, kiedy borykaliśmy się z podjęciem decyzji o byciu rodzicami adopcyjnymi. Mi to przyszło z większą łatwością, ale Małgosia potrzebowała więcej czasu. Miłość jest wymagająca i bierze pod uwagę dwie różne perspektywy spojrzenia, uszlachetnia się trudnościami i rodzi konkretne owoce.
W małżeństwie tym najbardziej namacalnym owocem jest nowe życie, potomstwo. Jak z tym było, jak Wasze wzajemne obdarowywanie się zrodziło nowe życie?
Najpierw trzeba powiedzieć, że mamy dom: ciasny, ale własny! Dużo nie podróżowaliśmy, ale co roku były wspólne wakacje. Natomiast najpiękniejszym owocem naszej miłości jest Paweł, nasz Syn. To znamienny owoc. Paweł urodził się w bólach… Zdecydowaliśmy się na adopcję. Byliśmy w jednym ośrodku adopcyjnym, gdzie przygotowywaliśmy się przez cały rok, po czym odmówiono nam adopcji. Odesłano dokumenty bez żadnego wytłumaczenia. Byliśmy już po zasadniczej rozmowie i nagle po przyjeździe z wakacji dowiadujemy się: Państwo się nie nadają na rodziców adopcyjnych… To był wielki cios. Nie wiedzieliśmy, jak się z tego pozbierać. Wsparł nas zaprzyjaźniony ksiądz, który pomógł nam przebrnąć ten trudny czas. To był etap szczególnego cementowania naszego związku. Pierwszy raz tak mocno. Co ciekawe, ludzie zamknęli nam drzwi, ale Pan Bóg otworzył okno. Prozaicznie. Znajoma Małgosi poinformowała, że należy złożyć dokumenty w innym ośrodku. Tak zrobiliśmy i szybko zostaliśmy zakwalifikowani, zaś sama procedura trwała bardzo krótko. Tak po trzech miesiącach zostaliśmy obdarowani Pawłem. Całą sytuację wcześniej powierzyliśmy Bogu, ja szczególnie Matce Bożej. W momencie, kiedy otrzymaliśmy telefon z konkretną propozycją, że jest dziecko, to nie zastanawiając się i zawierzając jak Maryja, powiedzieliśmy do razu: „niech tak będzie, fiat, zgadzamy się, niech tak się stanie”. Nie zastanawialiśmy się: czy to będzie chłopczyk, czy dziewczynka. To był prezent dla nas i my Go przyjęliśmy! Panie kwalifikujące przyszły do nas od razu z konkretną propozycją tego, a nie innego dziecka. Mieliśmy dwa dni na podjęcie decyzji, a my zrobiliśmy to w ciągu 24 godzin. Tak jak św. Józef, który miał wątpliwości, czy wziąć swoją małżonkę do domu, zadziałał szybko. Powiedzieliśmy nie słowami, lecz życiem: „Bierzemy Pawła!”.
Co wiedzieliście o Pawle na tym etapie?
Paweł miał nieciekawą przeszłość, urodziła go narkomanka, pochodził z rodziny patologicznej. Gdy go poznaliśmy, miał 6 miesięcy, a w momencie zabrania do domu 8 miesięcy. Był bardzo rozkosznym dzieckiem. Jeszcze przed adopcją przez trzy miesiące biegaliśmy codziennie między pracą do niego. W domu dziecka był najmłodszy. Miał uregulowaną sytuację prawną. Wyróżniał się. Był żywym srebrem. Przed zobaczeniem przedstawiono nam całą sytuację Pawła, tę prawną i tę życiową z pytaniem: „Czy Państwo decydujecie się zobaczyć Pawła?”. Powiedzieliśmy: „Oczywiście, że tak, nie ma innej opcji”. W sądzie zapytano nas: „Dlaczego to dziecko, to konkretne dziecko?”. Odpowiedzieliśmy: „To nie supermarket, gdzie dokonuje się wyboru pomiędzy dobrem luksusowym typu A, a dobrem luksusowym typu B”. To była jednorazowa decyzja, oczywiście w klimacie ciągłej modlitwy, szczególnie tej różańcowej, która działała cuda. W ten dzień odmawiałam tajemnice radosne różańca. To mnie nakierowało. I powiedziałam „tak!”.
Czy można było powiedzieć NIE?
Prawdziwa miłość, ta wymagająca, nie mogła wtedy powiedzieć NIE! Tutaj nastąpił splot zaufania i cierpliwości. Ja od 30 lat jestem żołnierzem. To pomaga w konkretnym podejmowaniu decyzji. Małgosia jako pielęgniarka jest blisko życia od ponad 25 lat. To również wielka pomoc. W domu zapanowała radość. Pełny dom. Dar i prezent!
Czy to był prezent tylko na tamten czas?
Jest nim cały czas! Choć to wymagający prezent. Dar, który skłania mnie do tego, abym to ja dokonywał zmian w sobie. Bo chyba przygasłem trochę w swoim życiu. Gdy pojawił się Paweł, problem oczekiwania znikł. Pan Bóg poszedł trochę na dalszy plan. I znowu przez problemy Pawła Pan Bóg jakoś dopomniał się o Siebie, mówiąc: zostawiliście mnie…Teraz Bóg staje się nam coraz bliższy. Inaczej Go postrzegamy.
Dlaczego piękny i długo oczekiwany prezent stał się nagle trudnym prezentem?
Paweł rozwijał się normalnie, wszystko było takie poprawne. Nie zwracaliśmy w ogóle uwagi na jego patologiczną przeszłość. Temat nie istniał. Cofnęliśmy się w ten etap, kiedy dowiedzieliśmy się, że nasz syn bierze narkotyki, pije alkohol, korzysta z dopalaczy. Z perspektywy tamtego czasu wychowywania daliśmy wszystko, co mogliśmy dać Pawłowi. Byliśmy dobrą rodziną, konkretnym przykładem, żywym domem.
Czy w tej sytuacji nie odczuliście porażki wychowawczej?
To był moment bardzo szokujący dla mnie. Paweł wcześniej wagarował i zaniedbywał naukę. Jako osoby współuzależnione ratowaliśmy go usprawiedliwieniami i korepetycjami. Nic się nie sprawdzało… W momencie konkretnej informacji o nałogu zacząłem go szukać i znalazłem totalnie zaćpanego na jednym z placów zabaw. Nie miałem wiedzy, jak postępować, puściły emocje, karciłem go słownie. Doświadczyłem straszliwej niemocy. Pomyślałem sobie: zrobiłem wszystko, co mogłem zrobić, a Paweł jest taki… Buntowaliśmy się! Pytaliśmy: dlaczego, dlaczego my? Potem przyszło pytanie: ku czemu?
Czy dalej był darem?
Nad tym się nie zastanawiałem. Wiedziałem, że muszę go ratować. A z perspektywy czasu widzę, że to była podpowiedź, abym ja się zaczął zmieniać. I tak się stało. Zmieniłem się niesamowicie wobec mojej żony. Ale to nie był zmiana rewolucyjna tylko ewolucyjna. Nie było łatwo stanąć przed faktem: mój syn jest narkomanem. Pamiętam, jak zaczęliśmy się obwiniać. Doszukiwaliśmy się przyczyny. Kto zawinił? Po omacku szukaliśmy konkretnej pomocy. W panice. Były telefony zaufania. Bezskuteczna terapia dochodzona. W końcu trochę poobijani trafiliśmy z synem do Karanu (Katolickiego Ruchu Antynarkotycznego założonego przez ks. Pawła Rosika, pallotyna). Paweł na ten czas miał 14 lat. Odwiedziliśmy go po miesiącu i byliśmy pozytywnie zaskoczeni jego przemianą − zmienili nam dzieciaka, który teraz pisze dzienniczek, mówi, że nie można przeklinać, robić tego czy tamtego… Stwierdziliśmy jako rodzice: jesteśmy genialni, tylko rosnąć. A to była jego manipulacja… Po dwóch dniach od naszej wizyty uciekł z ośrodka. W nocy o drugiej przyszedł do domu. O czwartej odwieźliśmy go z powrotem. Bardzo szybko. Złamał abstynencję. Był na głodzie. Wróciliśmy do początku… W pierwszym ośrodku nie chciał się w ogóle leczyć. Uciekał trzy razy. W drugim ośrodku początki były wyjątkowo dramatyczne. Również uciekał trzy razy. Świadomość Pawła wróciła po trzynastu miesiącach, wytrzeźwiał i zaczęła mu wracać empatia. Zobaczyliśmy światełko w tunelu, kiedy był u nas na przepustce. Niestety poległ na emocjach. Myśleliśmy, że mamy pewien etap poza sobą. Zmarnowanych szesnaście miesięcy. Wtedy pojawił się trzeci ośrodek.
Jak Wam się żyło na tym etapie?
Doświadczaliśmy ciągłej sytuacji: „ja już nie mogę”. Bóg był jednak ciągle blisko, ale nie załatwiał za nas sprawy. Widzieliśmy cały czas Jego opatrzność. Jeszcze bardziej stawaliśmy się małżeństwem, rodziną. Trochę rozrywaliśmy Pawła. Każdy ciągnął Go w swoją stronę. Chciał go osobiście ochronić i pomóc. Ale w pewnym momencie zrozumieliśmy, że to nie buduje nas jako małżeństwa, a wręcz przeciwnie − doprowadza do jego śmierci. Paweł jako osoba uzależniona robił wszystko, aby wokół niego kręciło się całe życie. Dopóki rodzice nie zrozumieją, że życie nie może toczyć się wokół uzależnionego, dopóty nie wyjdziemy z tego swoistego matriksa i nie zaczniemy budować relacji małżeńskich. Podstawą walki jest bliskość małżonków. Osoba uzależniona bardzo manipuluje. Dziecko nam jest dane jako prezent, ale nie na wieczność. Paweł został nam dany na ograniczony czas i nie należy do nas. On należy do siebie i do Stwórcy. Zrozumieliśmy, że musimy dać Mu wolność. Zaczęliśmy odrzucać myślenie, że ja wszystko za niego załatwię. Teraz wiem, że ja za niego życia nie przeżyję. Do tego długo z cierpliwością dorastaliśmy.
Czytaj dalej w najnowszym numerze “Głosu Karmelu”
