Człowiek zawsze lubił swoje drogi, rozwiązania, wolność zaś uczynił miarą nieskrępowania. Buduje światy, którymi jest zachwycony, a które przydają mu chwały. Wprawiony, zanurza głęboko swe ręce w materię świata, zapamiętale zostawia swe ślady na ziemi, znacząc swymi imionami miejsca i czasy. Splątany pajęczyną historii, snuje swoje marzenia i bierze za dobrą monetę iluzje, które nazywa swym szczęściem.
Ale czasem wydarza się coś, co go wyprowadza z równowagi, irytuje, a nawet przeraża; coś, co powoduje, że traci poczucie panowania nad swymi konstrukcjami, co uderza w same fundamenty i ściera w proch misterność knowań i poczynań. Tak było w życiu jednego człowieka, w dziejach całego miasta, które żyło tętniącym rytmem stołecznych intryg i wielkiej polityki. Też mieli swoje Boże Narodzenie. Kiedy Herod i Jerozolima, bo o nich właśnie mowa, dowiedzieli się, że Mesjasz się narodził, zamiast ogłosić narodowe święto i zawezwać wszystkich do przygotowań do nowych czasów, jak podaje Pismo, wpadli w przerażenie: „Skoro to usłyszał król Herod, przeraził się, a z nim cała Jerozolima” (Mt 2:3). Wygląda na to, że przerażenie to najbardziej religijny stan, na jaki stać człowieka przedsiębiorczego w dziedzinie salonowych gier.
Człowiek lęka się wtedy, gdy dotyka go zło. Zło jest czymś, czego nie chce, czego za wszelką cenę próbuje uniknąć. Zło jest bezsensem i absurdalnością spraw. Jest niszczycielskie. Ale w tym wypadku tym „złem” jest Bóg. Człowiek chce od Niego uciec, ocalić przed Nim siebie, swój świat. Kiedy Bóg nadchodzi, jest przerażony jak Adam w raju: „Usłyszałem Twój głos w ogrodzie, przestraszyłem się, bo jestem nagi, i ukryłem się” (Rdz 3:10). Nadchodzący Bóg odsłania nagość – nie można już zakryć się kolejnym kłamstwem, przesłonić sprytnie spraw pustą obietnicą, zmylić manewrem odwracającym uwagę czy utopić w zastraszeniu słuszne racje. Boże Narodzenie to zdzieranie zasłon; Jerozolima jest przerażona.
Człowiek lęka się, gdy czuje się zagrożony. Tym zagrożeniem jest Bóg. Jest On elementem wysoce niepożądanym, prowadzącym jedynie do dekonstrukcji, do unicestwienia. Dlatego Boga należy się zdecydowanie pozbyć. W całej ogładzie kultury i nowoczesnego humanizmu, w dbałości, by nie uchybiać powadze spraw, należy niebezpieczny element gry wyśledzić, unieszkodliwić, zażegnać niebezpieczeństwo. Ale by to osiągnąć, należy okazać wysoce skupione zainteresowanie przybyszom nie z naszego świata, obnosić się ze słusznością oddania czci: „abym i ja mógł pójść
i oddać Mu pokłon” (Mt 2:8). W sercu jednak nie ma nic poza chęcią zabicia tego, co się narodziło. W sercu dojrzewa tylko jedna racja: na mojej ziemi, w moim świecie nie może się narodzić nic, czego nie jestem ojcem czy matką. Prawo do życia mają tylko moje dzieci, moje produkcje, moje przedsięwzięcia… Oto cała logika narodzin.
Człowiek boi się Boskich narodzin, bo gdzieś w głębi zdaje sobie sprawę, że jego świat nie jest światem Boga. Nadciągający Bóg zdemaskuje to niepodobieństwo, ujawni zamiary serc. A w sercu może gościć tylko jedna prawda: po co jakieś Boskie narodziny, skoro bóg już się narodził i nieźle sobie radzi.
Niektórzy lubią święta, bo życie znów kręci się wokół nich, mogą okazać swą hojność, mają okazję wynagrodzić tych, którzy dzielnie im służą. Niektórzy lubią święta, bo gromadzą swe pisklęta, przypominając o należnej wdzięczności, i sprawy przyjmują znajomy, ulubiony obrót. A może by w czas przygotowań do Bożego Narodzenia wysprzątać dom z przygodnych i okazjonalnych ołtarzy, powymiatać i usunąć domorosłe bożki, wobec których w czołobitności wiedziemy prym? Żeby te święta Bożego Narodzenia nie były podobne do tych z dworu Heroda, a przeciwnie – pełne pokoju, może należałoby czekać na Niego, a nie na siebie, w kojonych odsłonach.