[dropcap]Z[/dropcap] pierwszego spotkania dwojga Reformatorów w Medina del Campo św. Teresa pozostawiła krótkie, lecz bardzo cenne sprawozdanie, które pozwala nam bliżej poznać ducha ojca Jana od św. Macieja w chwili, gdy on dokonuje wysiłku, by stworzyć sobie konkretny i możliwy do realizacji ideał. Święta Teresa pisze: «Z rozmowy z nim byłam bardzo zadowolona. Dowiedziałam się bowiem, że i on chce wstąpić do kartuzów. Powiedziałam mu o tym, co zamierzałam uczynić i bardzo go prosiłam, aby zaczekał z tym aż do chwili, gdy Pan da nam klasztor. Powiedziałam mu również o wielkim dobru, jakie z tego wyniknie, jeśli będzie mógł udoskonalić się we własnym zakonie, i że tym o wiele bardziej uwielbi Boga. On dał mi słowo, że tak postąpi, pod warunkiem że sprawa nie odwlecze się zbyt długo».
A więc Jan przeżywa kryzys powołania. Chyba nikt z jego zakonnych współbraci nie domyśla się tego. Teresa słyszy o tym z ust samego o. Jana. Od pierwszej rozmowy zrozumieli się w lot, mimo iż Teresa liczyła wtedy dwa razy więcej lat niż Jan (ona miała pięćdziesiąt dwa, on zaś dwadzieścia pięć lat). Z tej pierwszej rozmowy możemy wyłowić niezwykle ważną wiadomość, która pomoże nam lepiej zrozumieć powołanie Jana. Po prostu nie przejmuje go od Teresy. Co więcej, ona ocenia go bardzo wysoko i pragnie zdobyć dla swojej sprawy, dlatego że widzi go już w pełni uformowanego. Zupełnie innymi i niezależnymi drogami doszedł młody karmelita do odkrycia podobnego ideału, który ma już jasno zarysowany święta Fundatorka. A więc znalazła ducha jakby specjalnie do tego ideału stworzonego. Z drugiej zaś strony nie ma najmniejszej wątpliwości, że św. Teresa nadaje konkretny kształt tym ideałom, o których o. Jan na razie nie wie, jak i gdzie ma je wcielić w życie. Jako kobieta praktyczna posługuje się jeszcze innym, skutecznym argumentem: otóż osiągnie to wszystko, czego pragnie, nie opuszczając zakonu kontemplacyjnego i maryjnego.
Musiało się więc coś ważnego wydarzyć w tej niezdecydowanej i żądnej wyższych ideałów duszy, skoro zaledwie trzy lata temu bez żadnych wahań złożył swoje śluby zakonne w Karmelu w Medina del Campo. Jesteśmy przyzwyczajeni widzieć w Janie od Krzyża człowieka w pełni uformowanego od samego początku, stąd może się komuś wydać dziwnym, iż zamierzamy doszukiwać się oznak i wyznaczać etapy wewnętrznego kryzysu.
Salamanka rozczarowuje go zupełnie. Wprawdzie dostarcza mu bardzo dobrych profesorów, książek i środowiska, ale on przecież nigdy nie miał zamiaru tylko dlatego zostawać zakonnikiem. Również kolegium w Medina del Campo stwarzało mu warunki do nauki, a mimo to opuścił wszystko, by wstąpić do nowicjatu. Chociaż bardzo lubi się uczyć, to jednak razi go panująca w zakonnych środowiskach Salamanki anarchia i niesubordynacja. Zakonnicy zachowują się jak rasowi naukowcy. Dla nich jest to rodzaj kariery, którą może zdobyć i uprawiać każdy. Jan zaś w nauce szuka Boga. A więc pozostawać w tych warunkach oznaczałoby wyrzec się swego ideału, lub też przez całe życie dążyć do niego pod prąd. Stąd jeszcze w pełni młodzieńczych lat przeżywa mocny kryzys powołania. Będąc człowiekiem zdecydowanym a nie konformistą, mówi do siebie w chwilach głębszej refleksji: ja przecież chcę żyć na serio, a nie pozwalać na to, by życie po mnie spływało.
U ojca Jana nie jest to postawa całkiem nowa. To niezadowolenie rodzi się w nim już o wiele wcześniej. Od wielu przecież już lat pracuje nad swoim powołaniem, prawie od chwili, gdy przybył do Medina del Campo. Próby przyuczenia się w dzieciństwie rzemiosła pozostawiły w nim ślady, które wskazują na to, iż był to chłopiec pojętny. Pomimo to nie ma zamiaru poświęcać się któremuś z nich, nie chce, aby stało się ono centrum jego życia. Bardziej pociąga go nauka przedmiotów humanistycznych w okresie pełnego młodzieńczego rozwoju. Oddaje się więc jej, nawet za cenę kradzionego czasu, przeznaczonego na sen. Ale i to nie jest tym, czego naprawdę szuka. Wciąż pozostaje w nim jakaś szczypta nie- zadowolenia. W pewnej chwili jawi się przed nim możliwość odbycia normalnych studiów kapłańskich, które pomogą mu otrzymać stanowisko kapelana szpitala i tym samym pomóc ekonomicznie rodzinie, która tego bardzo potrzebuje. Nie wy- daje mu się to właściwym rozwiązaniem sprawy. Jego zamiarem nie jest zmiana za- jęcia, pozycji społecznej czy sposobu życia. Pragnie jedynie i rzeczywiście spotkać Boga. A do tego nie wystarczy być kapłanem (ani zresztą nie jest to wymagane).
Zatem odkłada na bok książki i świat. Wstępuje do Karmelu w Medina del Campo, gdzie rok czasu przeżywa w skupieniu i wielkiej gorliwości. Chwilowo nowicjat karmelitański zaspokaja jego aspiracje. Wytycza bowiem drogę do zażyłości z Bogiem, którą będzie szedł zdecydowanie i z coraz większym zapałem, także wśród pracy i rozgwaru studenckiego w Salamance. I w tym to momencie znowu pojawia się niezadowolenie. Nie widzi możliwości udoskonalenia siebie w tego rodzaju życiu zakonnym, zorganizowanym wprawdzie bardzo dobrze jako stan społeczny ludzi wykształconych, ale o nikłym życiu zakonnym. Odczuwa wstręt do kompromisów. A zatem, co ma robić? Dokąd ma się udać? Zanim uczyni decydujący krok, najpierw musi jasno określić swój ideał, albowiem chwilowo nawet on sam nie wie dokładnie, czego chce. Ściślej mówiąc wie, czego chce, ale nie wie, gdzie ma znaleźć konkretne warunki, które mu pomogą upragniony cel osiągnąć. Szuka Boga, ale boi się, by nie pomylić się w wyborze drogi.
Kartuzja jest najbliższa jego pragnień, choć nie jest w pełni tego pewien. Dlatego więc przyjmuje projekt Teresy. Widzi w nim doskonale ujęte to, o czym niejasno marzył. Zatem było to opatrznościowe spotkanie z tą wielką kobietą, która już przeżyła ten sam kryzys, co i Jan, i zdołała już go przezwyciężyć, jakkolwiek za cenę długotrwałych cierpień i dzięki dużej zręczności ludzkiej. Tymczasem młody braciszek zakonny nie będzie musiał pokonywać tak wielu przeszkód, bo oto otrzymuje gotowy już plan życia: są w nim uwzględnione konkretne praktyki życia zakonnego, konkretna forma realizacji jego pragnień, jednym słowem wszystko. Gdyby chodziło tylko o niego samego, na pewno młody karmelita nie zdobyłby się na odwagę, a może nawet nie wpadłby na pomysł dzieła reformy zakonu. Samorzutnie narzucały się mu tylko dwie możliwości: albo zreformować samego siebie i nadal żyć w Karmelu, albo też wystąpić z Karmelu i wstąpić do jakiegoś zakonu już zreformowanego. Niezwykły zaś dynamizm św. Teresy ukazuje mu trzecią możliwość, która okazuje się najwłaściwsza, choć bardzo trudna. Ma zdobyć się na odwagę i podjąć zbiorową reformę w zakonie karmelitańskim.
Ojciec Jan ma już w swoim dzienniczku spisaną długą listę zmian. Moglibyśmy sądzić, że jest niestały. Jednakże są to tylko konsekwencje tego jedynego i skutecznie działającego ideału, zachęcającego go do mozolnego osiągania celu, który wprawdzie wydaje mu się już osiągalny, lecz zawsze pozostaje daleki i pociągający. Nie widzi go w postaci jakiejś zasady działania, lecz jest wystarczająco mocny i zdecydowany, by odciąć każdy rodzący się zarodek marginalnego powołania, które chciałoby stać się ośrodkiem jego życia. Ten to właśnie ideał sprawił, że Jan wędrował od rzemiosła do rzemiosła, od pracy do nauki przedmiotów humanistycznych, zaprowadził do Karmelu, a w końcu skłonił – w wieku dwudziestu sześciu lat – do udania się do Duruelo.
Ostatecznie więc zwyciężyła pierwsza miłość. Jan pozostanie karmelitą, jednakże nie w takiej formie, o jakiej myślał. Jego powołanie będzie polegało na stworzeniu tego, co pragnął znaleźć gotowe. Są okresy w życiu wszystkich instytucji, gdy proces rozkładu osiąga taki stopień, że jedynym wyjściem jest stworzenie czegoś nowego, rozpoczęcie wszystkiego od początku. Opatrzność Boża jemu właśnie zleca wykonanie tego charyzmatycznego zadania. Duruelo, gdzie spędza półtora roku, stwarza dla Jana od Krzyża odpowiedni klimat. Jest to wprawdzie bardzo krótki okres czasu w jego życiu, ale okazuje się w najwyższym stopniu rewelacyjny; jest czymś w rodzaju namiętnego okrzyku. Okazało się bowiem, że tego właśnie szukał! W okolicznych wioskach prowadzi działalność, głosząc Ewangelię i nauczając prawd wiary, gdy zajdzie tego potrzeba.
Resztę zaś dnia, poza czasem przewidzianym w codziennym rozkładzie zajęć, poświęca na długotrwałą modlitwę. Ideał zjednoczenia się z Bogiem wypełnia mu długie dni i pozornie bezczynne godziny w Duruelo. Jego skupienie było wypełnione codziennymi rozmyślaniami, nie zostawiając mu czasu na odpoczynek w tym prawdziwie pustelniczym życiu. Cały dzień i większą część nocy ma wypełnioną nimi, tak że nie ma miejsca na inne zajęcia. W ciągu dnia wiele godzin poświęca na modlitwę. Oprócz tego po jutrzni, odprawianej o północy, specjalnie pozostaje w chórze aż do świtu na duchowej rozmowie z Bogiem. Czyni zaś to wszystko, mimo iż praktycznie żyje w pustelni, gdzie już i tak całe życie jest samotnością, jest życiem przeżywanym z samym Bogiem. Wykonuje zaś to wszystko jak ktoś, kto nie myśli wcale o tym, co robi, ani o tym, co jest nakazane a co dozwolone. Myśli tylko o Bogu, którego szuka, nie licząc się z żadnym trudem.
Ta długotrwała i prawie nieprzerwana modlitwa intryguje nas dzisiaj o wiele bar- dziej, niż dostrzeżona przez św. Teresę pokuta. Jan spędza w chórze sześć, siedem czy nawet dziesięć godzin, w dzień i w nocy, nie korzystając ze snu. Cóż takiego może mówić Bogu w ciągu tak długiego czasu? Jeden dzień takiej modlitwy może na- wet dobrze zrobić człowiekowi, ale pomyśleć, że w następne dni będzie znowu to samo… i nie obawiać się znudzenia?… Bynajmniej nie czyni tego z przepisu prawa, które nie zobowiązuje go aż do tak długiej modlitwy. Nie czyni tego także w tym celu, by się umartwiać i cierpliwie opierać się upływowi czasu. Czyni to dlatego, że nie wystarczyło mu godzin dnia poprzedniego, aby zaspokoić gorące pragnienie, jakie odczuwa również dzisiaj, aby przebywać z Bogiem i z Nim rozmawiać o sprawach, które bardzo mu leżą na sercu, oraz aby Go słuchać. Po prostu jest to miłość nienasycona. Co dalibyśmy dzisiaj, aby móc tak długo i skutecznie rozmawiać z Bogiem, jak czynił to Jan, a przynajmniej, aby się dowiedzieć, jak on to czynił! Oddaje się jej codziennie ze świeżym zapałem. Zażyłe obcowanie z Bogiem z na- staniem każdego poranka staje się nowym i ciekawym zadaniem do spełnienia. Jest codziennym zadaniem i powinnością, którym towarzyszą coraz to nowe plany i nowy trud. Dla kogoś, kto każdego ranka rozpoczyna modlitwę, jako wciąż no- we i młodzieńcze zadanie, trwanie w tego rodzaju powołaniu oznacza akt religijny i heroiczny. Natomiast ten, kto na modlitwie trwa wyłącznie tylko z obowiązku, widząc w nim jedynie ćwiczenie się w cierpliwości, albo też trwa na niej z samego tylko posłuszeństwa, nie pragnąc niczego więcej, już zatracił poczucie rzeczywistości i wkracza na drogi duchowego letargu.
Co zaś się tyczy zewnętrznego ukierunkowania jego życia, reformowany Kar- mel stanowi dla niego formę ostateczną. Już nigdy nie powstanie w nim pokusa opuszczenia go, choć jeszcze nie jeden raz stwierdzi w nim braki i różnego rodzaju ograniczenia. Są to bowiem rzeczy nieuniknione. Przyczyną braków niekoniecznie musi być sama instytucja, ale naprawić je można jedynie osobistym wysiłkiem wszystkich. A więc jest zadowolony w zakonie reformowanym. Równocześnie jest przekonany, że jeszcze wiele będzie do zrobienia, zanim osiągnie się osobiste uświęcenie. W końcu przecież wszystkie wielkie dusze uświęcają się w «nie sprzyjają- cym» środowisku.
Św. Jan od Krzyża jest kontemplatykiem z charyzmatu i z temperamentu. Chodzi jednak w tym wypadku o kontemplację niezwykle aktywną, zmieniającą wydarzenia i sytuacje, zwłaszcza w dziedzinie życia zakonnego. Trzeba tu jednak pewnego wysiłku umysłowego, aby odpowiednio rozumieć wyrażenie stan zakonny (status religiosus) w jego ścisłym i pierwotnym znaczeniu, wyrażającym przede wszystkim związanie z Bogiem poprzez systematyczne, choć elastyczne ćwiczenie się w cnotach teologalnych. Zakonna karność i zorganizowane współżycie, włącznie ze wszystkimi zobowiązaniami, różnego rodzaju powiązaniami i absorbującymi drobnostka- mi, nadal dla Jana składają się na życie zakonne. W zorganizowanym przez prawa i szczerze przeżywanym mechanizmie mamy się dopatrywać przedświtu boskości.
Jest to więc życie bardzo przejrzyste, bo w każdym akcie widoczny jest cel. W taki sposób unika się sytuacji, w której cele pośrednie staną się mało czytelne, zmieniając się w zajęcia wykonywane na ślepo i bezdusznie. Jan nigdy nie daje się wciągnąć w jakieś sprawy czy zainteresowania nieodpowiednie. Dzięki jakiemuś wrodzone- mu instynktowi potrafi je sprowadzić na właściwe im miejsce w hierarchii wartości. Oczywiście, niemało rzeczy pragnie Jan włączyć w swój ideał tak, aby był on rzeczywiście ideałem jedynym i porywającym. O niektórych z nich już wspomniałem, choćby o takich, jak jego upodobanie i zamiłowanie do rozmyślania. Będąc człowiekiem na wskroś teologalnym, żyje nadprzyrodzonością w sposób tak naturalny, jak naturalne jest krążenie krwi w organizmie. Wystarczyło, że któraś karmelitanka wypowiedziała słowa: «piękno Boże», aby Święty poczuł się wzruszony do głębi swojej religijnej i artystycznej istoty.
Dochodzimy więc do wniosku, że św. Jan jest kontemplatykiem niezwykle głębokim i wszechstronnym. Musimy jednak rozumieć kontemplację jako dążenie całej istoty ludzkiej do Boga, jako uczciwe wykonywanie swoich zadań i przeżywanie ludzkich zdarzeń oraz odkrywanie świata w jego radykalnym odniesieniu do Boga. Jan jest kontemplatykiem od rana do wieczora i we wszystkich sprawach, w których bierze udział. Jego kontemplacja nie jest izolacją, lecz przejrzystością całego życia, które szanuje we wszystkich jego przejawach i wartościach. Angażuje się do prac świeckich i okazuje sumienność w odniesieniu do wymagań życia wspólnotowego. Cytuję ze- znanie o. Baltazara od Jezusa, podwładnego ojca Jana w Grenadzie, które ukazuje go jako człowieka wyczulonego na dwie sprawy szczególnie trudne w życiu zakonnym.
Obecny tu świadek widział, jak święty ojciec Jan od Krzyża nie tylko nie poprzestawał na przychodzeniu z pomocą bliźnim poprzez napomnienia duchowe i prowadzenie ich drogą doskonalszą, lecz także pomagał im w sprawach doczesnych; starał się dla nich o jałmużny, w zależności od ubóstwa panującego w domu. Kiedy zaś nie miał czym ich wesprzeć, prosił o to ludzi pobożnych, jak to się zdarzyło wiele razy, gdy obecny tu świadek był jego podwładnym.
Ponadto tenże sam świadek widział, że gdy doszły do jego rąk dokumenty dla niektórych braci z jego domu z poleceniem udania się do innego klasztoru, mimo iż było mu na rękę, aby ich nie zabierano, natychmiast i bez dyskusji wypełniał rozkaz, tak że obecny tu świadek nigdy nie widział, aby przełożeni z tego powodu narzekali na niego. Pod tym względem był bowiem bardzo dokładny, tak że zaraz spełniał wydane polecenie i chciał, aby jego bracia postępowali tak samo.
Nie wszyscy jednak patrzyli na rzeczywistość tak samo głęboko, jak czynił to oj- ciec Jan. Pierwotna jedność reformowanego Karmelu zaczyna się rysować z chwilą, gdy do zakonu wstępują jednostki już uformowane na inną modłę i nie troszczące się bynajmniej o to, by dokonać nowej formacji, czego żądał ojciec Jan od Krzy- ża. Najpierw przychodzą do zakonu dwaj eremici, mający za sobą bogatą historię i wiele niezwykłych przygód życiowych. Są to: Ambroży Mariano i Jan de Miseria (1569 r.). Nieco później wstępuje Hieronim Gracián, człowiek o zupełnie innych zamiłowaniach, który zamierzał zostać jezuitą. Jeszcze później przychodzi Miko- łaj Doria, człowiek niezwykle prawy i prostolinijny, który do służby Bożej nakłania przemocą. I wielu jeszcze innych…
Każdy z nich, wzięty z osobna, znalazł uznanie u świętej Fundatorki, Teresy od Jezusa. Różnorodność, odpowiednio zestawiona, stanowi bogactwo. W naszym jednak wypadku ta różnorodność była zbyt duża i powodowała tak wielkie zgrzyty, iż nadludzkie nawet wysiłki nie zdołały jej do dzisiaj zredukować. W decydujących latach, które dopiero mają nadejść, a które ugrzeczniona historiografia jeszcze bardziej powikła, ojciec Jan, jako pierwszy karmelita bosy, będzie uznawany za zwolennika tendencji, która odniesie zwycięstwo. Aby więc duchowe synostwo posiadało jakiś historyczny fundament, kronikarze będą mu wkładać w usta różne wypowiedzi i każą mu przemawiać według z góry ustalonego schematu. W rzeczywistości jednak jest nieprawdopodobne, aby Święty wyrażał zgodę na niesienie pomocy duchowej bliźnim tylko w przypadku ostatecznej konieczności, skoro on sam odbywał długie podróże, liczące setki kilometrów i zmuszające go do przebywania poza klasztorem całymi tygodniami, jedynie dlatego, aby służyć duchową pomocą jednej tylko zakonnicy.
Późniejsza historia często myli życie kontemplacyjne św. Jana ze zwykłymi praktykami życia kontemplacyjnego, jak np. z samotnością, pobożnością, nabożeństwami, czasem poświęconym na modlitwę itp. Owszem, Święty korzystał z tych środków wytrwale i sumiennie, ale zawsze jako ze środków, i co do tego nie ma żadnych wątpliwości. Wokół niego tymczasem toczyły się śmiertelnie poważne dysputy między zwolennikami działania i kontemplacji (to znaczy, pomiędzy tymi, którzy nie przywiązywali do nich wagi, oraz tymi, którzy je absolutyzowali). Dzisiaj wydają się nam one nader płytkie, niczym bredzenia lunatyków.
Jan potrafi być kontemplatykiem w zmieniających się wciąż warunkach życia. Odczuwa skłonność do samotności i przebywania sam na sam z Bogiem. Jednakże zachowuje się swobodnie: względnie często odbywa długotrwałe podróże, tak że czasem całe miesiące spędza w kontakcie z konkretem i trudami życia. Ale i w tego rodzaju okolicznościach potrafi być mężem Bożym i mężem modlitwy. Ten zaś, kto uważa, iż tylko w chórze może być kontemplatykiem, najprawdopodobniej i tam nim nie będzie.
Święty Jan od Krzyża nie jest intelektualistą, który do swojej dyspozycji posiada pracownię i spokojnie sobie żyje, korzystając z dobrze wyposażonej biblioteki, i całymi latami cyzeluje swoje pomysły. Podobnie jak św. Teresa pisze, z trudem nadążając za życiem. Drogi Kastylii i Andaluzji noszą ślady jego stóp, a przydrożne zajazdy – jak i w wypadku św. Teresyowe słynne domy zajezdne (ventas) znają go doskonale, bo wtedy życie było jedną wielką podróżą. Zmuszają go do podróżowania troski związane z zarządem nowo powstałych klasztorów i troski duszpasterskie. Jego zatroskaną miłość zapamiętali współcześni: zakonnicy i ludzie świeccy, starcy i młodzież, rycerze i wieśniacy, furmani i poganiacze mułów…, wszyscy oni byli przedmiotem jego serdecznej troski, którą zwłaszcza okazywał ludziom biednym i chorym. Jednakże czas jego niezwykle pracowitego życia nie schodził tylko na zajęciach zewnętrznych. Jego czas osobisty był odmierzany bardzo intensywnym rytmem pracy wewnętrznej. Był – jak mówią ci, którzy go znali – mężem głębokiej i ustawicznej modlitwy.